Większość czasu w Tunezji spędzamy w hotelu Paradis Palace w mieście Hammamet. Trudno jednak wysiedzieć w jednym miejscu i codziennie robić to samo. Śniadanie, leżakowanie, obiad, leżakowanie, podwieczorek… wieczorem animacje, jakaś biesiada przy kartach czy grze planszowej i tak do kolejnego dnia. To wszystko można robić w każdym zakątku świata. Chcemy czegoś więcej. Wychodzimy za mury hotelu by zwiedzić Hammamet. Zaczynamy od starego miasta.
Mury Hammamet
Spacer rozpoczęliśmy wzdłuż murów. Na początku drogi zauważyłem muzealną tablice informacyjną i byłem święcie przekonany, że ta cała twierdza to właśnie muzeum. Idąc dalej wzdłuż nabrzeża weszliśmy wreszcie w zakamarki. Okazało się, że jest to nie tylko zagłębie handlowe, ale znajdują się tam mieszkania, łaźnia oraz meczet, w której modlili się mężczyźni. Wszystko co ładne z zewnątrz, w środku już nie jest tak estetyczne. Trzeba jednak przyjąć od początku, że wchodzimy w świat innej kultury, obyczajów i zachowań.
Postanowiliśmy odejść od uliczek handlowych i wejść jeszcze głębiej. Mężczyzna śpiący przy otwartych drzwiach, przykryty jedynie prześcieradłem był pierwszym znakiem, że życie funkcjonuje tu w pełni, a miejsce to nie jest jedynie pokazówką dla turystów. Doszliśmy do końca tej opustoszałej uliczki i weszliśmy po zniszczonych schodach. Wznieśliśmy się na wysokość dachów i z imitacji tarasu widokowego zobaczyliśmy między innymi cmentarz. Miejsce, na który turystom nie wolno wchodzić. Wróciliśmy do punktu początkowego. Tego dnia poznaliśmy po raz pierwszy smak targowania się, które jak określają przewodniki jest swoistym sportem narodowym.
Yasmine
Drugim miejscem, do którego dotarliśmy był Yasmine, czyli turystyczna dzielnica Hammamet. Odmienny obraz, odstający od tego co widzieliśmy w starej części miasta. Zacumowane, ekskluzywne jachty, czysto i efektownie. Robiło wrażenie. W tej części tradycyjne stragany, z obowiązkowym elementem targowania się, zastępują sklepy ze stałą ceną. Nie ma męczącego, na dłuższą metę, stręczycielstwa. Wchodzisz, wybierasz i ewentualnie kupujesz.
Inna sprawa, że ceny są tu wyższe nie tylko od tych, które można by uzyskać z pojedynku z handlarzem. Druga kwestia to jakość. Zatrzęsienie słabych podróbek wszystkich markowych ubrań, torebek, okularów i innych gadżetów. Do tego pamiątki, bez których jednak ciężko się obejść. Kiedy już sięga się do portfela to należy zapomnieć o dobrej jakości.
Dopełnieniem przechadzki po Yasminie był spacer do leżącej nieopodal naszego hotelu ekskluzywnej dzielnicy mieszkaniowej. Droga do niej wiodła przez wyschniętą rzekę. Teren ogrodzony, z niewielkimi furtkami co jakiś czas. Cisza, spokój jak makiem zasiał. Ani żywej duszy. Uliczki czyste, a pod domami samochody zachodnich marek. Prócz jednego strażnika, pilnującego jednej z rezydencji, nie zobaczyliśmy nikogo aż do momentu kiedy w labiryncie ulic dotarliśmy do sklepu sieci Champion.
W drodze powrotnej złapał nas deszcz. Ścieżka po za terenem willowym przerodziła się w gliniaste błoto. Śniło się wam kiedyś, że chcecie biec, a powierzchnia was przytrzymuje? Tak właśnie można było się poczuć w tym momencie. Coraz większa warstwa gliny przyklejała się do podeszwy obuwia i poruszanie stawało się z każdym krokiem trudniejsze. Ciekawe przeżycie, które kosztowało po powrocie trochę czasu na doprowadzenie butów do stanu dalszej używalności.
Czy to już cały obraz Tunezji? Zdecydowanie nie, chociaż jasno mówiący o różnicy klas. O tym, która z nich przewyższa dowiedzieliśmy się z dwudniowego wyjazdu w głąb kraju.
Hammamet, Yasmine, Tunezja, wrzesień 2009
zdjęcia: źródło własne